Current track

Title

Artist

Jubileusz najstarszego festiwalu bluesowego w Polsce

2025-11-27

40. Jesień z Bluesem przeszła do historii. Najstarszy bluesowy festiwal w Polsce, organizowany od 1978 roku z zaledwie kilkoma przerwami, znów przyciągnął do Białegostoku rzesze miłośników gatunku i wyprzedał się do ostatniego miejsca. Jakie refleksje towarzyszą okrągłej, jubileuszowej edycji? Przeczytajcie naszą relację!

Jako Olsztynianin zacznę od refleksji natury ogólnej, która wydaje mi się konieczna: jak dobrze, że ten festiwal wciąż istnieje. Jak dobrze, że blues — muzyka z natury niepopularna — znalazł w Białymstoku swoje pewne, bezpieczne schronienie. Nikt tu nie próbuje dowodzić, że wydarzenie jest zbędne, że się „nie opłaca”, że tradycję można odłożyć na półkę z napisem „przeszłość”. Wręcz przeciwnie: to jedno z ostatnich bluesowych świąt w Polsce organizowanych z takim rozmachem i konsekwencją. Piona dla Białostockiego Ośrodka Kultury, który — w granicach swoich możliwości — tworzy festiwal kompletny, przemyślany i jak widać po frekwencji, po prostu potrzebny. Co mam na myśli mówiąc „kompletny”? Ano choćby to, że każdy dzień festiwalu jest profesjonalnie rejestrowany, a po każdym wieczorze dostajemy krótkie, pięknie zmontowane podsumowanie — wizytówkę wydarzenia, którą aż chce się oglądać i udostępniać dalej, a to w czasach dominacji social mediów wcale nie jest drobiazg. To także dbałość o inne detale: spójna identyfikacja wizualna, festiwalowe koszulki, a nawet ścianka do zdjęć z artystami, dzięki której publiczność ma szansę zabrać ze sobą coś więcej niż wspomnienia. Do tego dochodzi wyjście z festiwalem w miejską przestrzeń — sygnał, że blues nie jest zamknięty w czterech ścianach sali koncertowej, lecz żyje w tkance miasta. Jesień z Bluesem nie daje się wepchnąć w rolę rezerwatu dla wymierającej niszy, lecz konsekwentnie prezentuje się jako widowisko dla wszystkich. Od zaplecza organizacyjnego po działania promocyjne widać tu ciężką, mądrą robotę ludzi, którzy wierzą w sens tego festiwalu i potrafią go sprzedać światu z godnością i rozmachem.

Bluesa grać każdy może – jeden lepiej, drugi gorzej, parafrazując klasyka. Piątkowy zestaw wykonawców okazał się niezłym studium gatunku, które unaoczniło dwie fundamentalne różnice: między bluesem europejskim a amerykańskim oraz między tradycją akustyczną i elektryczną. Wieczór otworzył holenderski laureat European Blues Challenge, Robbert Duijf. I choć nie sposób odmówić mu sprawności wykonawczej, ciężko przecież bluesa zredukować tylko do formy, wypada jeszcze napełnić go szczerą treścią. Jego występ nie poruszył szczególnie moich emocji. Jeszcze większym rozczarowaniem okazał się kończący dzień w kameralnej Famie występ hiszpańskiego zespołu Mingo Balaguer & Pablo Sanpa Blues Blast, niebezpiecznie dryfujący w stronę jarmarczno-chałturniczej estetyki. Najwyraźniej jednak i takie koncerty być muszą, bo istnieje pewna (i wcale niemała) część publiczności oczekująca po prostu… zabawy, odkładająca na bok czystość gatunku czy jakość wykonawczą. Puryści mogli iść spać wcześniej…

 

 

Na przeciwległym biegunie zaprezentowali się Amerykanie – przede wszystkim Jerron Paxton, jedyny solista festiwalu, który potrafił stworzyć prawdziwe one-man show i zawładnął sceną. Zahipnotyzował publiczność szczerością i naturalnym storytellingiem. Jego archaiczny sposób wykonawstwa bluesa nie wydawał się być ani trochę udawany czy pretensjonalny. Przypominał trochę Leadbelly’ego – czy to prezencją sceniczną, czy charakterystycznym, falującym sposobem intonacji. Świetny występ, dzięki któremu można było się przenieść w czasie – i poczuć niczym Alan Lomax, który odkrył na wsi kolejnego bluesowego śpiewaka. Jego blues wypełniony był smutną treścią, a jednocześnie dawał pocieszenie samemu artyście. To jeden z niewielu Afroamerykanów grających dziś na banjo, które przytaszczył ze sobą również na Jesień z Bluesem. Oprócz tego sprawnie grał na gitarze i fortepianie. Zaprezentował się jako artysta kompletny, mocno osadzony w tradycji. Banjo, gitara, fortepian – i pełnia prawdy. Choćby dla tego jednego występu warto było przyjechać do Białegostoku…

Drugą z uwidocznionych różnic była ta między bluesem akustycznym a elektrycznym. Będąc piątkowego wieczoru na Jesieni z Bluesem można było się przekonać, dlaczego ewolucja gatunku musiała nastąpić w ten właśnie sposób. Amerykańska formacja GA-20, czerpiąca z tradycji elektrycznego bluesa, surf rocka, rock’n’rolla i rhythm’n’bluesa, postawiła na analogowe brzmienie i surową energię. Zwiększony wolumen natychmiast poderwał sporą część publiczności do wstania z krzesełek i bujania się pod sceną. To było granie bez kompromisów, uśmiechające się do tuzów pokroju Dicka Dale’a i mające duży potencjał estradowy. Oprócz autorskich utworów zespół zaprezentował covery, m.in. legendarnego Hound Dog Taylora. Dwie gitary, brak basu i trzech białych muzyków, którzy doskonale czuli „czarną muzykę”. Koncert palce lizać!

O ile piątek zapewnił praktyczne studium bluesa, o tyle sobotnie, wczesne popołudnie stało się przyczynkiem do teoretycznych rozważań na temat afrykańskich korzeni gatunku. Po frekwencji, wypełniającej ponad miarę dość dużą klubokawiarnię – widać, że bardzo potrzebną. Cieszy, że po raz kolejny Jesień z Bluesem udowodniła, że potrafi stworzyć przestrzeń nie tylko do słuchania muzyki, lecz także do pogłębionej rozmowy o niej. Prelekcję wygłosiła dziennikarka i badaczka Aya Al Azab, a dźwiękową ilustrację w formie mini-recitalu zapewnił Raphael Rogiński. Z mojej perspektywy były to ważne i potrzebne, acz nieco hermetyczne etnomuzykologiczne rozważania, w których być może zabrakło nieco bardziej syntetycznego ujęcia problemu. Na szczęście to, co nie zostało w sposób do końca czytelny wyartykułowane, zostało muzycznie zilustrowane przez gitarzystę Raphaela Rogińskiego. To bardzo sprawny muzyk, którego obecność na festiwalu bluesowym była dla mnie (i, jak się wydaje, samego artysty) miłą niespodzianką.

Myślę, że to efekt uniwersalności mojej muzyki. Ja wynikam z bluesa, choć może rzeczywiście pierwszy raz pokazywałem publicznie mój warsztat muzyki, która z bluesem nie jest kojarzona, a bluesem… po prostu jest. To było ciekawe – podzielić się arkanami i wrócić do tego, czego się słuchało, gdy zaczynałem grać na gitarze

– mówił Raphael Rogiński.

Co sądzi na temat zespołu… Dżem? Gdzie szukać dziś muzyki najbliższej afrykańskim korzeniom bluesa? I czy nagra kiedyś płytę stricte bluesową? Posłuchajcie rozmowy z artystą.

 

 

Nie chcę wydłużać tej i tak rozbudowanej relacji, ale warto wspomnieć choćby o nazwisku, które wielu uczestników grzało najbardziej. Gwiazdą tegorocznej edycji był Lurrie Bell — żyjąca legenda chicagowskiego bluesa, artysta związany z Delmark Records, najstarszą chicagowską wytwórnią bluesowo-jazzową. Najwyraźniej czuł się w Polsce świetnie, gdyż zagrał koncert na radosną nutę. Było to dla mnie spore zaskoczenie, gdyż z jego repertuaru najbardziej lubię rozdzierające serce, rozedrgane ballady. Takich utworów podczas koncertu Bella nie było zbyt wiele. Innym chicagowskim akcentem festiwalu była formacja The Steepwater Band, która — wedle zasłyszanych tu i ówdzie opinii — zagrała być może najbardziej nośny koncert tegorocznej Jesieni z Bluesem. Takie opinie mnie specjalnie nie dziwiły: panowie jak zwykle zagrali swoje i po swojemu. Grają muzykę mocno osadzoną w amerykańskiej tradycji rocka, a ta zawsze miała w Polsce wielu miłośników i była z natury łatwiej przyswajalna dla szerokiej publiczności. Zespół nie zawiódł – ma dobre kompozycje, solidny amerykański sznyt i nie próbuje udawać rockowych legend, choć z całą pewnością się nimi inspiruje.

Na osobny akapit zasługuje koncert finałowy 40. Jesieni z Bluesem. Kameralne, niedzielne występy stały się już małą, świecką tradycją festiwalu. Tym razem na scenie pojawił się stosunkowo świeży duet: czarnoskóry reprezentant Wielkiej Brytanii Remy Bankyln oraz pochodzący z Warszawy, zakochany w retro-bluesie Dominik Abłamowicz — wirtuoz harmonijki, znany choćby z zespołu Blues Junkers.

Korespodencja przez WhatsApp trwała kilka miesięcy, ale zobaczyliśmy się pierwszy raz tak naprawdę dopiero tydzień temu

– wyjaśniał Dominik Abłamowicz.

Po raz kolejny poczułem, że czarnoskórzy wykonawcy bluesa niosą w sobie pewien kulturowy gen — trudno uchwytną, ale wyczuwalną od pierwszego dźwięku autentyczność, która sprawia, że ich interpretacje wydają się bardziej organiczne, naturalne. Jak wspomniano podczas zapowiedzi, Remy grywał na ulicach, gdzie został dostrzeżony. Nietrudno było więc skojarzyć go z dawnymi twórcami bluesa, którzy również zaczynali od ulicznych występów. Zresztą repertuar w sposób naturalny budził takie skojarzenie — był to zestaw bluesowych standardów zagranych prosto, stylowo, bez efekciarstwa. Tylko gitara podłączona do pieca i harmonijka… ale w tej prostocie kryła się siła. To było granie szczere, nieprzekombinowane, podszyte ciekawą ekspresją wokalną i sceniczną naturalnością.

Remy ma 34 lata i urodził się na Majorce. Jego głos jest unikatowy. Ma niesamowitą barwę, bardzo niepowtarzalną. Ja tam słyszę dziecko, momentami jakąś kobietę w tym głosie…

– kontynuował „Domel”.

Posłuchajcie rozmowy z towarzyszącym Brytyjczykowi na scenie Dominikiem Abłamowiczem (Blues Junkers, Boogie Mama, Smokey and the Slim Cats), który opowiadał o genezie ich wspólnego projektu, a także o powrocie Blues Junkers!

 

 

Na urodzinach, jak to na urodzinach — nie mogło zabraknąć też tortu i chóralnego STO LAT!

 

 

Kończąc tę relację pokuszę się o ostatnią refleksję: Jesień z Bluesem odbija niczym lustro wszystko to, co we współczesnym bluesie słychać — zarówno jego szlachetne oblicze, jak i to ciężkostrawne dla purystów. Najważniejsze jednak, że przypomina, iż blues to przede wszystkim emocja i wspólnota słuchaczy. I w tym sensie — po czterdziestu latach — festiwal jest absolutnie niezastąpiony, pozostając jednym z ostatnich bluesowych świąt w Polsce organizowanych z takim rozmachem i konsekwencją. Pozostaje życzyć wytrwałości ekipie Białostockiego Ośrodka Kultury.

Karol Kotański

Psst! TL;DR? To posłuchaj audycji, w której dzieliłem się na gorąco wrażeniami z 40. Jesieni z Bluesem.


Current track

Title

Artist