Kolejna edycja świętującego w tym roku 25-lecie Mystic Festivalu przeszła do historii. Tym razem obyło się bez turbulencji – politycy byli zajęci kampanią do europarlamentu, wszystkie sceny stanęły na czas, a artyści dojechali w porę. Nie pozostało nic innego, jak cieszyć się muzyką. Które występy cieszyły najbardziej? Przeczytajcie relację Karola Kotańskiego.
Zacznijmy od pochwał w stronę organizatorów. Duże festiwale mają to do siebie, że połowę czasu marnujesz na stanie w przeróżnych kolejkach. Zaczyna się jeszcze przed wejściem na teren festiwalu, od wymiany biletu na opaskę. Potem też bywa ciężko. Zgłodniałeś lub chcesz się napoić? A może toaleta? No to wybieraj – albo koncert, albo podstawowe potrzeby. A jak uczy nas słynna piramida Maslowa, wybór w takich momentach jest oczywisty. Być może nieco d r a m a t y z u j ę na potrzeby tego artykułu, a być może miałem pecha trafiać na momenty przesilenia, niemniej – z tych właśnie powodów zacząłem unikać dużych festiwali.
To jednak nie dotyczy Mystic Festivalu, który znowu mnie zaskoczył. Zaryzykuję po raz kolejny stwierdzenie, że to najlepiej zorganizowany spośród dużych festiwali w Polsce. Tutaj nie marnujesz czasu na czekanie. Te najdłuższe kolejki, jakie widziałem, można porównać z tymi w supermarketach. I to rzecz, którą ciężko przecenić! W końcu każdy przyjeżdża tu przede wszystkim posłuchać muzyki. A tej można było doświadczyć na pięciu scenach – trzech plenerowych i dwóch klubowych, zlokalizowanych w bardzo niewielkiej odległości od siebie. Kompaktowość gdańskiej Stoczni to jej ogromny atut, tuż obok niesamowitego, industrialnego klimatu. Koncert rozczarowuje? Dokonałeś złego wyboru? W niecałe 5 minut możesz znaleźć się na zupełnie innym wydarzeniu, na najbardziej oddalonej scenie od tej, na której jesteś. Ogromny plus!
Skupmy się na muzyce. Jak dla mnie „zwycięzcami” tegorocznego Mystica są młodzi, gniewni Brytyjczycy. Punkowe załogi z Anglii udowodniły, że mimo iż nieco odstają stylistycznie od średniej tego festiwalu, pod względem scenicznej furii nie ustępują – nomen omen – Furii (która, by the way, była najlepszym polskim zespołem i pokazała, że potrzebuje dużej sceny by rozwinąć skrzydła). Piątek „zrobili” mi właśnie Wyspiarze. Zaczęło się wczesnym popołudniem od kapitalnego występu zespołu DITZ na najmniejszej Sabbath Stage. O takiego rock’n’rolla nic nie robiłem! Pełnego złości, ale jednocześnie połamanych rytmów. Nieprzewidywalnego i bardzo wyspiarskiego w swoim charakterze. Charakterystyczny frontman zespołu już na początku dał do zrozumienia, że nie zamierza tylko stać na scenie i śpiewać. Szybko zszedł na dół i przechadzał się wśród publiczności. Potem zaryzykował wspinaczkę po metalowej konstrukcji (bez schodków!) na samą górę klubu Drizzly Grizzly, ku przerażeniu chodzącego za nim ochroniarza. Nie, to nie była część przeznaczona dla publiczności. Tam leżały jakieś plażowe piłeczki, które wykopał na dół i którą chyba każdy wreszcie oberwał po głowie. W końcu siatkówka to podobno nasz sport narodowy… Artysta szybko zyskał sympatię, więc nie dziwi, że pod koniec już sterował publicznością i jej zachowaniem niczym dyrygent. Rozpierducha, proszę państwa! Niezapomniane show.
To był tylko wstęp do tego, co działo się pół godziny później. Koncert grupy The Shits był zapewne najbardziej prowokacyjnym występem całego festiwalu. Idąc pod scenę zaufałem zresztą Iggy’emu Popowi, który powiedział niedawno, że „to takie The Stooges, tylko że lepsze”. Frontman zespołu – wyglądający jak sfrustrowany Angol z blokowiska – nieustannie nakręcał publikę, a to rzucając w nią piwem, a to rozlewając je na scenie, a to plując w tłum… Tak, to było bezczelne, ale przepiękne w swojej bezczelności i odwadze. Znów można było się poczuć jak w ’77 😉 Bilans tego koncertu: z sześć otwartych piw, z trzy zabrane publiczności, pięć spalonych szlugów. A to wszystko w ciągu 40 minut. Aż dziw że dotrwali do końca! Na finał sam wokalista oberwał piwem w twarz. Aż chce się rzec: make rock’n’roll wild again. Muzycznie mieli być może mniej do zaoferowania niż ich poprzednicy, ale noise’owo-punkowa monotonia tej muzyki z permenanetnie przesterowanym wokalem dobrze mi koresponduje z całą resztą. TOP!
Nieźle wypadł też duet Bob Vylan. Skojarzył mi się ich występ nieco ze złotymi latami rapcore’u i ekipami pokroju RATM. Choć tutaj w składzie nie ma gitary, a jeżeli jedziesz na festiwal metalowy bez gitary to musisz czymś nadrabiać – choćby niezłą nawijką 😉 Bobby wygrywa na pewno zawody na najlepszą klatę festiwalu. Wydawał się być bardzo sympatycznym i nieco zakręconym gościem, który z 10 razy zaprosił na klubowy koncert w Warszawie, który – jak się potem okazało – będzie we Wrocławiu…
Apropos odstających stylistycznie artystów. Rytualnie zabrzmiał czwartkowy koncert duetu Trepaneringsritualen. Było w tym coś niepokojącego, ambientowego, ale i marszowego. Głuche bębny zostały w głowie na dłużej, a wokalista z szubienicznym sznurem na szyi dał się zapamiętać. Świetna była Zamilska, która z mrocznym, industrialnym elektro wygrała u mnie z możliwością bycia po raz trzeci na Furii. Ten clash był dla wielu bolesny, ale wcale nie dziwi, gdyż sporo osób, które widziały Furię na koncertach klubowych miała okazję już Zamilską zobaczyć. Jedna osoba, jeden laptop i publiczność, która skanduje twoje nazwisko po koncercie. Czy coś takiego mogłoby się wydarzyć na festiwalu metalowym jeszcze 20-30 lat temu? Pewnie mogłoby, ale dzisiejsza publika jest zdecydowanie mniej hermetyczna, a Mystic Festival wychodzi naprzeciw i próbuje dotrzeć nie tylko do tru-metaluchów. I za to kolejny duży plus!
No dobra, ale na festiwal metalowy jedzie się przede wszystkim posłuchać metalu, nie? Stary metal nie rdzewieje! To hasło przypominało mi się niejednokrotnie podczas występów legend tego gatunku. I być może pomogło mi odkryć w sobie duszę starego metalowca. Wyróżniam świetny występ Sodom, który uratował mi czwartek. Skojarzył mi się ten koncert w pewnym sensie z ubiegłorocznym występem Danziga. Oczywiście nie pod względem stylistyki, lecz pewnego rozłożenia akcentów. Nie lubię przerostu formy nad treścią. Tutaj otrzymaliśmy czystą treść. Esencję. Zero scenografii, zero niepotrzebnych rozpraszaczy. Czysty ogień z muzyce i pogo pod sceną! I świetna setlista, w której znalazło się miejsce na sporo klasyków. Niemcy pokazali siłę, ale i Norwegowie zakończyli swój występ z tarczą. Satyricon rozkręcał się powoli, ale z każdą kolejną minutą grał coraz lepiej, a w pewnym momencie – bardzo dobrze. Na tyle dobrze, bym został do końca, choć wcale nie planowałem. Ale i tak najczarniejszy black metal grało Blasphemy. Nie tylko dlatego, że na froncie stał gitarzysta rasy czarnej w żonobijce i grał tak zwierzęcą muzykę bez żadnych emocji na twarzy… 😉 Nigdy nie sądziłem, że ekstremalne odmiany metalu mogą mi się podobać. A jednak! Brzmiało to trochę jak jedna, długa, 60-minutowa piosenka, ale to rąbanka tak rytmiczna, że aż chce się bawić. Absolutny top całego festiwalu.
King is king! Na Main Stage zaglądałem rzadko, ale spośród tych wielkich i największych najmocniej oczarował mnie Kerry King. Gitarzysta Slayera zarzekał się, że raczej nowa płyta, solowy materiał, a znalazło się też miejsce na klasyki pokroju „Reign in Blood” i usłyszeć je na żywo było zacnie. Thrash thrashowi nierówny, bo ogień z tej muzyki płynął zdecydowanie większy niż dzień wcześniej na poprawnym, ale i trochę nudnawym secie Megadeth złożonym głównie z największych hitów. O reszcie pop-rockowych przebierańców nie pomnę, ale i wyjątkowo nie zamierzam się obruszać na ich obecność. Mystic Festival to duże przedsiewzięcie komercyjne, które musi się po prostu finansowo spiąć. I duża w tym mądrość organizatorów! Ktoś przecież musiał sfinansować przyjazd tych wszystkich artystów, nad którymi rozpływałem się powyżej. A kto miał to zrobić, jeśli nie młodzież, która już kilka godzin wcześniej okupowała pierwsze rzędy Main Stage’u czekając na upragnione Bring Me The Horizon? Droga młodzieży – dzięki Wam za to!!!
Minusy? Skoro już muszę dołożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu… Nieszczególnie porwała mnie Desert Stage, która była moją ulubioną sceną w roku ubiegłym. To dziwne, boć w końcu stonerki uwielbiam, ale na tle reszty się po prostu rozmyły. Brzmiały zbyt generycznie. Zespoły, które lubię z płyt – takie jak Wij, Gaupa, Graveyard czy Pigs x7 wypadły dość miałko. Nawet koncert High on Fire, byłego gitarzysty Sleep, mnie nie porwał, bo zabrakło w nim jakiegoś… groove’u?
No i pogoda. Wzorowa przez cały festiwal, musiała na koniec zepsuć występ tej, na której występ czekało mnóstwo osób – Chelsea Wolfe. Potężna ulewa rozpętała się nad Stocznią i Amerykanka musiała grać dla mocno przetrzebionej publiki. Wielka szkoda, bo to artystka wielkiego formatu, która miała pięknie i eterycznie zamknąć kilkudniowy maraton. I cóż – zrobiła to nawet w strugach deszczu. Zagęszczało się pod sceną już pod koniec jej występu (deszcz ustał), a spragniona publiczność doczekała się nawet bisa. Mam nadzieję, że prędko do nas wróci i zagra w klubie, gdzie będzie jeszcze bardziej kameralnie. I gdzie żadne urwanie chmury nie straszne.
Reasumując: wspaniały to był festiwal, nie zapomnę go nigdy. I za rok pewnie powrócę!
Karol Kotański
TL;DR? To posłuchaj audycji, w których opowiadałem o swoich wrażeniach z MF 2024: