Za nami wiosenna odsłona 28. Festiwalu Jazz Jantar. Z wielu powodów była to edycja przełomowa – z programem ułożonym nie przez grupę, lecz jednego kuratora oraz koncertami odbywającymi się w kilku różnych przestrzeniach (choć mieszczących się w ramach jednego kompleksu). Podstawowym pytaniem, które przyświecało organizatorom było to o granice jazzu. Można streścić je w zdaniu: gdzie leżą granice gatunku i w jaki sposób można je poszerzać? Czy udało się sprostać wygórowanym oczekiwaniom? Sprawdźcie relację Karola Kotańskiego!
Na wstępie zaznaczam, że mogę ocenić jedynie to, co widziałem w piątek i sobotę. Niemniej – wszystko wskazuje na to, że program nieprzypadkowo został ułożony tak, by to właśnie na weekendowe dni przypadła kulminacja, która zgromadzi największe tłumy. Wśród nich byliśmy i my!
Piątkowe występy otworzył brytyjski duet O. i to było bardzo mocne i niekonwencjonalne otwarcie. Odniosłem wrażenie, że są trochę… niepasujący do reszty, choć trafniej byłoby powiedzieć, że po prostu wyróżniający się z tłumu. O. wywodzą się z post-punkowej sceny Windmill. To podopieczni rozchwytywanego na tej scenie producenta Dana Careya, którzy występowali u boku Black Midi czy Jacka White’a. O tym ostatnim dowiedziałem się już po koncercie, ale to właśnie w jego trakcie, obserwując co dzieje się na scenie, zaświtała mi myśl, że pomysł na ten zespół jest całkiem podobny do The White Stripes. Nie mam na myśli brzmienia (bo to jest zupełnie inne, choć słowo „garażowe” też tu pasuje), ale sam koncept na tego typu hałaśliwy duet. Oto za perkusją zasiada drobna, niepozorna dziewczyna, która gra może niezbyt skomplikowane rzeczy, ale robi to z wielką radochą na twarzy. W tej roli urocza Tash Keary. Tuż obok niej, wydaje się, kapitan całego show, sterujący nim w zaplanowany sposób – Joe Henwood. Gość z potężnym instrumentem – saksofonem barytonowym, który przepuszczony przez efekty wchodzi w grube, przesterowane rejony. Jakby tego było mało, to na nim w sposób naturalny koncentruje się uwaga, to on lata po scenie, obsługuje też elektroniczne „gałeczki” i prowadzi konferansjerkę, starając się włączyć w nią nieco onieśmieloną partnerkę. No właśnie… partnerkę, bo para to nie tylko sceniczna, ale również pozasceniczna, choć starali się trzymać to raczej w tajemnicy. Brzmi znajomo? No właśnie!
Ich koncert na pewno zapamiętam jako jeden z najbardziej porywających, choć uczciwie przyznam, że na dłuższą metę konwencja może być nieco nużąca. W kontekście Jazz Jantaru i jego bogatej historii najbardziej skojarzył mi się ten występ z polskim triem The Flash!, które w Klubie Żak miało okazję wystąpić na jednej z wcześniejszych edycji, w 2020 roku. Punkowa żarliwość, drum’n’bass-owe momenty masujące wnętrzności i silna ekspresja saksofonisty – to na pewno elementy wspólne pomiędzy tymi koncertami. Krakowskie trio dysponowało jednak regularną sekcją rytmiczną, która na dłuższą metę robi różnicę. Cóż, nie odkryję Ameryki twierdząc, że konwencja duetu jest nieco ograniczona. Całe szczęście Brytyjczycy zdają się być świadomi tych ograniczeń, nie wydłużając swoich setów w nieskończoność, stawiając na krótką, dobrą i intensywną zabawę. Jestem przekonany, że jeszcze do Polski powrócą. Świetnie odnaleźliby się chociażby na OFF Festivalu, ale to tutaj, na Jazz Jantarze zaliczyli swój pierwszy występ w naszym kraju.
Wielkim zaskoczeniem okazał się solowy koncert Zoh Amby, 25-letniej Amerykanki, która szturmem zdobyła w ostatnich latach serca miłośników jazzowej awangardy, mając poparcie takich tuzów jak John Zorn czy David Murray. Był to jej drugi występ w ramach festiwalu i jako jedyny odbył się w Galerii Żak, która jako przestrzeń sprawdziła się chyba najsłabiej. Gwar dobiegający z dołu mocno zakłócał odbiór kameralnego koncertu, który okazał się być nie tylko unplugged, ale nawet… unamplified. Młoda artystka utarła nosa wszystkim spodziewającym się free-jazzowej ekstremy. Po saksofon chwyciła dwukrotnie – na początku i na końcu. Przez większość koncertu za to śpiewała piosenki, akompaniując sobie na gitarze i ukazując zupełnie inne oblicze niż kilka dni wcześniej, gdy wylewała siódme poty w iście aylerowskim stylu. Być może Amba zaskoczyła samych organizatorów? Mnie na pewno, bo nie sądziłem, że na jazzowym festiwalu usłyszę Ambę na kształt zespołu Beings, w którym również się udziela gitarowo i wokalnie. To pokazuje, że Zoh Amba wciąż poszukuje różnych środków ekspresji. Ekstatyczny saksofon jest jednym (ale nie jedynym!) z nich.
Największym rozczarowaniem okazał się dla mnie koncert reaktywowanego Contemporary Noise Sextet. I choć zbiór osobowości na papierze robił wrażenie, nie wyczułem zbyt wiele chemii pomiędzy tymi muzykami. Zdaje się, że był to ich pierwszy publiczny koncert w tym składzie – i po zespole, który powstał na gruzach kultowego Something Like Elvis spodziewałem się zdecydowanie więcej. Panowie przez większość czasu nie potrafili wyjść poza schemat przewidywalnego, mainstreamowego, a przez to też trochę nudnego jazzu. Być może to była propozycja dla tych ortodoksów, którzy poczuli się obrażeni dwoma poprzednimi występami. Dla mnie to niestety równia pochyła i strasznie zmarnowana szansa na dobry finał dnia.
W sobotę koncerty przeniosły się głównie do Kina Żak i muszę przyznać, że to przestrzeń która niezwykle pozytywnie mnie zaskoczyła. Być może nawet stała się moim ulubionym miejscem całego festiwalu. Wszechobecne drewno nadawało klimatu vintage, a akustyka była zupełnie bez zarzutu. Zespołem, który wykorzystał te warunki w 100% okazało się trójmiejskie, relatywnie świeże trio Daltonists. Ich koncert został wzbogacony o kwaśne wizualizacje Michała Żaka, przygotowane specjalnie na tę okazję, które świetnie podkreślały „filmowy” i – nomen omen – kolorowy charakter ich muzyki. Twórczość Daltonistów płynie niezobowiązująco, kojarzy się z relaksem, słońcem i surfingiem. Mocno zaznaczone są w niej elementy dubu i psychodelii. Postacią wyróżniającą się w zespole jest basista Piotr Orzechowski. Jego głęboki, pulsujący bas bujał nie tylko publiczność, ale również wzmacniacze na scenie, które gibały się podobnie jak ten niezwykle pozytywny, ekstrawertyczny artysta, znany chociażby z projektu drewnofromlas. Muzyka Daltonists zyskuje w konfrontacji na żywo; po odsłuchu ich płyty spodziewałem się przyjemnej, ale trochę nudnawej muzyki tła, tymczasem podczas Jazz Jantaru doświadczyłem jej w pełni i dałem się porwać luzackiemu vibe’owi Daltonistów, którzy okazali się być nimi tylko z nazwy (doceniam kreatywną i zabawną konferansjerkę skupioną wokół nieistniejących kolorów!)
W kontekście pytań o granice jazzu ciekawie wypadło amerykańskie trio Foster/Crawford/Sullivan, które na kinowej scenie pojawiło się chwilę potem. W tym miejscu podzielę się anegdotą. Gdy delikatnie spóźniony wchodziłem na koncert, zapytawszy się biletera jak wiele straciłem usłyszałem „niewiele, dopiero pierwszy utwór”. Sęk w tym, że więcej ich nie było. Nie było też tu swingu, melodii, kompozycji… Czy to zatem jeszcze jazz? Wolę mówić: kreatywna muzyka improwizowana. To był nieustanny dialog, dekonstrukcja i próba budowania z elementów pierwszych, pierwotnych, częstokroć wywodzących się z tradycji ludowej (banjo!), innym razem dalekich od konwencjonalnego pojmowania muzyki. „Wysysanie” śliny z saksofonu czy uderzanie smyczkiem o pudło rezonansowe to tylko przykłady. Muzycy szukali środków wyrazu dalekich od tych nam znanych, próbując z instrumentów wydobyć coś oryginalnego, nietuzinkowego, zmagając się z muzyczną materią w sposób godny atencji licznie zgromadzonej publiczności. Proszę państwa, to były – par excellence – dźwięki i przydźwięki!
No i gwóźdź nie tylko sobotniego, ale i całego programu. Zespół, w którym dialog jest równie istotny, co groove. Siedemnastoosobowa Fire! Orchestra dowodzona przez Matsa Gustafssona, która mistrzowsko budowała napięcie po to, by zwłaszcza pod koniec rozładować je z pełnym impetem. Tych momentów zgiełkowych, kulminacyjnych było relatywnie niewiele. Nie był to mój pierwszy koncert orkiestry, a mając porównanie muszę przyznać, że zaprezentowali się, jak na siebie, stosunkowo zachowawczo. Być może dlatego, że miejsce, publiczność nie były im do końca znane (choć Gustafsson bywał już dawniej na Jazz Jantarze). Skład wystąpił z dopiskiem Special Edition i okazał się być rzeczywiście wyjątkowy – w ostatniej chwili wypadła z niego skrzypaczka Anna Líndal, którą zastąpił tego wieczoru dobrze znany lokalnej (i nie tylko!) publiczności Tomasz Chyła. Niestety, w moim przekonaniu nieszczególnie podołał zadaniu. Jego solówki były mało wyraziste i mimo, iż otrzymał kilkakrotnie od zespołu przestrzeń dla siebie, nie potrafił z niej zrobić użytku i dorównać poziomem całej reszcie. Na usprawiedliwienie dodam, że ciężko nauczyć się cudzego materiału w tak krótkim czasie i znaleźć wspólny język z tak dużym, międzynarodowym składem. Na drugim biegunie, jako postać wyrazista i centralna, umiejscowiła się Mariá Portugal. Brazylijska artystka nie tylko grała na perkusji, ale odpowiedzialna była również za warstwę wokalną i zdecydowania podołała temu trudnemu zadaniu. Nie dysponuje może taką skalą jak występujące wcześniej w Orkiestrze Sofia Jernberg czy Mariam Valentin, ale świetnie sprawdza się w klimatycznych, wolniejszych partiach. No i jako jedyna oprócz Gustafssona osadzona została w zespole w podwójnej roli. Special Edition oznaczało w tym wypadku także nowy, premierowy materiał, który muzycy zaprezentowali bliżej końca koncertu. I to był właśnie jego najjaśniejszy punkt, co tylko zaostrza apetyt w oczekiwaniu na nową płytę osobliwego big-bandu. Czas pokaże, czy skład który zaprezentował się na Jazz Jantarze będzie ostatecznie nowym wcieleniem Fire! Orchestra.
Podsumowując, wiosenną edycję 28. Festiwalu Jazz Jantar oceniam zdecydowanie na plus. To było spotkanie różnych pokoleń i narodowości, dające szeroki i wielobarwny obraz jazzu – mam na myśli zarówno artystów, jak i odbiorców. Tu i ówdzie dało się słyszeć zagraniczne języki. Odświeżona formuła festiwalu, rozumiana jako 5-dniowe święto jazzu, pozwala w nim łatwiej uczestniczyć osobom spoza Trójmiasta, a tych dostrzegłem niemało. Życzę organizatorom, by w dalszym ciągu szli w kierunku otwartości i ukazywania różnych zjawisk w muzyce. Odbiorców dobrej muzyki jest więcej niż odbiorców wąsko rozumianego jazzu. I w tym cała sztuka, by najpierw przyciągnąć jednych i drugich, a potem zaskoczyć i otworzyć nowe muzyczne horyzonty – zarówno przed ortodoksami, jak i żółtodziobami. Wiosną się udało. Z ciekawością czekam na jesień.
Karol Kotański