Polska Rzeczpospolita Ludowa kojarzy się nam z biedą, brakiem perspektyw i ciągłymi problemami ekonomicznymi. Nie są to błędne spostrzeżenia, ale umyka w nich inna, mniej oczywista strona życia w socjalistycznym państwie. Zabawa, miłość i imprezowanie nie były obce obywatelom i towarzyszom. O tym mówił na spotkaniu w Planecie 11 Wojciech Przylipiak, autor książki „Kelnerki, barmani, wodzireje. Jak obsługiwaliśmy klienta w PRL”. Było to ostatnie wydarzenie w Bibliotece Multimedialnej w dotychczasowym miejscu. Po ponad 20 latach zasłużona placówka została przeniesiona do hali Urania.
Wojciech Przylipiak (po prawej) podczas spotkania w Planecie 11 (fot. Facebook/Planeta 11)
Były dziennikarz i kolekcjoner od lat podróżuje po Polsce, aby rozmawiać z osobami, które pracowały w gastronomii i rozrywce w słusznie minionym systemie. Jego reportaże pokazują, że w PRL było zupełnie inaczej niż dzisiaj. Kelner, barman lub dyskdżokej musiał przejść weryfikację, co oznacza, że musiał znać się na swojej pracy.
W gastronomii i rozrywce bardzo rzadko pracowali przypadkowi ludzie, jak to często ma miejsce dziś. Obecnie teoretycznie każdy młody człowiek może zostać kelnerem lub kelnerką. Wtedy trzeba było ukończyć szkołę (…) Aby zostać prezenterem dyskotekowym, trzeba było przejść weryfikację obejmującą zarówno egzamin praktyczny, jak i teoretyczny (…) Uważam, że to była pozytywna strona ówczesnej gastronomii – pracowali tam ludzie, którzy naprawdę znali się na swoim fachu.
W PRL istniały kategorie obiektów gastronomicznych, które regulowały jakość, ceny produktów oraz marże, jakie mógł lokal nałożyć. Stąd słynne, choć dzisiaj mniej spotykane, dziwne ceny groszowe w barach mlecznych. Taka sytuacja wymusiła powstanie nowego zawodu, przeznaczonego wyłącznie do kalkulacji procentowej.
Jeżeli lokal był niższej kategorii, miał mniejszą marżę i wtedy mniej zarabiał, ale było taniej – tak właśnie było w barach mlecznych. Jednak wyliczenia musiał ktoś zrobić, więc w dużych miejscach gastronomicznych funkcjonowała rola kalkulatorki lub kalkulatora. Musieli oni te wyliczenia przeprowadzać, a wszystko często zmieniało się z dnia na dzień, zależnie od cen towarów na rynku (…) Wszystko trzeba było obliczać procentowo, a większe rzeczy liczono ręcznie, co oznaczało, że wykonywali tytaniczną pracę.
Pomimo gospodarki sterowanej centralnie, stan gastronomii w PRL-u był zależny od kreatywności i wysiłku zwykłych ludzi. Mając ograniczoną ilość produktów, podglądano, jak to wygląda na Zachodzie, i tworzono nowe przekąski i potrawy. Paszteciki, zapiekanki, a nawet pierwsza polska pizza, po części pokazują zaradność osób, które chciały urozmaicić jadłospis Polski Ludowej.
Jeden z gastronomików słupskich, Tadeusz Szołdra, zobaczył na targach we Włoszech pizzę i próbował ją odtworzyć w Słupsku. Próbował to dobre określenie, bo ci ludzie musieli się wszystkiego sami nauczyć (…) Musieli sami zbudować piec, który funkcjonuje do dziś. Na początku robili ciasto a la drożdżowe, bo nie wiedziano, czym właściwie jest pizza. Podawali ją z wędzoną makrelą, bo była łatwo dostępna.
Więcej o gastronomii w PRL w materiale Piotra Kisiela.
Czytaj dalej

