Za nami kolejna edycja odbywającego się na terenie Stoczni Gdańskiej Mystic Festivalu. Frekwencja dopisała bardzo, pogoda – nie za bardzo, a czy artyści z piekła rodem pokonali w tym roku wyjątkowo kapryśną aurę? Sprawdźcie relację Karola Kotańskiego!
Oczywistym jest drogi czytelniku, że na tak postawione pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Nie ma bowiem jednej historii tegorocznego Mystic Festivalu. Jest ich tyle, ilu uczestników. Każdy chadza swoimi ścieżkami, a ostatecznie to, co zobaczysz, rzadko jest efektem starannie poczynionego i zrealizowanego planu, ale raczej wypadkową wielu nieprzewidzianych i mniej lub bardziej przypadkowych okoliczności. Dlatego potraktuj tę „recenzję” nie o tyle jako zbiór autorytatywnych stwierdzeń, co moich subiektywnych refleksji, które możesz skonfrontować z innymi, np. swoimi. Ten disclaimer wydawał mi się konieczny, ale to chyba oczywiste, prawda? No to lećmy do meritum!
Po pierwsze Polska, po pierwsze Polacy, jak mawiał mój najsłynniejszy ostatnimi czasy imiennik. Nawiasem mówiąc – jak to dobrze, że na tym festiwalu odpoczęliśmy od polityki, której po długiej kampanii mieliśmy już serdecznie dosyć. A przecież w poprzednich latach lepkie ręce tej grupy społecznej starały się pokrzyżować plany organizatorom i uczestnikom. Ale wróćmy do głównej myśli – POLSKA GUROMM! Nasi rodacy udowodnili, że grają metal na poziomie nie odbiegającym od reszty świata i jest to myśl zaiste pokrzepiająca. Mój festiwal rozpoczął się od koncertu Totenmesse i było to na pewno jedno z najmocniejszych otwarć tegorocznego Mystica. W ubiegłym roku ich koncert się nie odbył, bo zabrakło prądu. W tym roku nie zabrakło niczego. Muzyka Totenmesse smaga niczym bicz. Jest pełna jadu, agresji i obrazoburczego zła. Przy tym wszystkim, do bólu szczera i pozbawiona teatralności, choć przecież nie aktorstwa. W tej roli wspaniały Mold, który jest frontmanem absolutnym. Pokażcie mi na tym festiwalu innego muzyka, który potrafi zrobić sobie nożem krzywdę na scenie tylko po to, by rozsmarować się krwią (prawdziwą!), a potem jakby nigdy nic zejść ze sceny i spędzić miło czas pośród zwykłych ludzi jako fan metalu. Do ostatniego koncertu, ostatniego dnia. Co za gość! Najgęstsze jednak miało się dopiero zacząć…
Chwilę potem rozpoczął się koncert zespołu Thaw. Był to dla mnie ich trzeci już występ ostatnimi czasy. I trzeci doskonały! Pokuszę się o stwierdzenie, że oni brzmią dokładnie tak, jak chcieliby dzisiaj zabrzmieć Swans, tylko są już na to za starzy i męczą bułę. A oni, proszę państwa, wymęczyć również potrafią, ale w pozytywnym sensie tego słowa. Niesamowity sound i muzyka, od której rezonują kiszki i drgają nogawki. Potęga niczym SUNN O))), tylko że… umieją trochę szybciej. Gęstość wisiała w powietrzu, tym bardziej, że występ odbywał się na najmniejszej Sabbath Stage, która w potocznym języku festiwalowiczów nazywana była Sauna Stage. O tym jeszcze napomknę, ale tutaj… cóż, dodało to gęstości atmosferze tego i tak niezwykle gęstego koncertu.
No i nie sądziłem, że to napiszę, ale Vader zagrał jeden z TOP-owych koncertów tegorocznego Mystica. Pięknie uratował mi sobotni mood, bo przy padającym deszczu i zapchanych klubach odechciewało się już wszystkiego, a przy nich życie wróciło. Absolutnie bezbłędnie jechali od początku do końca w strugach deszczu, które nie powstrzymały uczestników nawet od srogiego mosh-pitowania. Świetne nagłośnienie, trzy gitary na scenie i setlista złożona głównie z mającej już 25 lat płyty „Litany”. Czołg, moc, zero pitu pitu. Gęba się cieszyła, zwłaszcza mi – rodowitemu Olsztyniakowi. Bo to był występ, który zasłużył na Main Stage, choć był na mniejszej Park Stage. Nie dość, że legenda, że towar eksportowy, no to jeszcze autorzy tegorocznego hymnu. Organizatorzy, why? Dla mnie to headliner spośród nie-headlinerów. I bardzo miłe zaskoczenie, bo przecież nawet nie planowałem na tym koncercie być.
Po drugie Finlandia, po drugie Finowie, jak mawiał nigdy nikt. Chociaż trv-metalowcy już przed festiwalem przebąkiwali, że tych Finów to po macoszemu w tym roku traktować nie wolno. No i mieli rację. Już pierwszego dnia znakomity Beherit, który pokazał, że bez tej całej przesadzonej scenografii (pozdrawiam fanów Kinga Diamonda!) można stworzyć spektakl tak złowieszczy, że boi się go prawdopodobnie sam król ciemności. Nastrojowy minimalizm w półmroku, z którego wyłoniło się coś, co bez cienia przesady można byłoby nazwać czymś w rodzaju black metalu przemieszanego z ambientem. Czysta esencja mroku. Świetny był także Archgoat, który zapewnił mi chyba najlepszy (subiektywnie!) black metal tegorocznej edycji. Koncert w ciężkich, ultra-tłocznych warunkach, ale godny. Choć tu ktoś zdecydowanie przestrzelił ze sceną, bo liczba dobijających się do Sabbath, pardon: Sauna Stage była wręcz niepoważna. Podobnie zresztą było na Hellripperze, którego ostatecznie odpuściłem po 10 minutach stania w kolejce PRZED klubem i kilku minutach wątpliwej przyjemności słuchania go w drzwiach. Ale wróćmy do tych Finów, bo nie wspomniałem jeszcze o Oranssi Pazuzu. Na ten koncert czekało wielu miłośników awangardowych eksperymentów, w tym i ja, ustawiając sobie niezwykle wysoko poprzeczkę oczekiwań. Być może za wysoko? Zagrali przecież całkiem nieźle, kombinowali pięknie, ale te przedłużane intra mnie trochę zmęczyły i miałem już ich o tej porze zwyczajnie dosyć. Bo myślę, że to nie był idealny koncert na finał dnia w dusznym klubie. Gdyby zamienili się slotami z Beheritem to pewnie pisałbym dziś co innego. A tak, mimo, że ciężko mi się do czegoś przyczepić, ja w ten koncert po prostu nie wszedłem. Oczekiwałem katharsis, a chyba większe otrzymałem parę godzin wcześniej na Behericie. Ale dodam, że chyba tylko ja, bo towarzysze byli zachwyceni i byli gotowi się o to bić. Chcąc zachować twarz spuentuję to zatem tak: zdania ekspertów są podzielone.
Dowieźli Polacy, dowieźli Finowie i dowieźli też dziadkowie, którzy bynajmniej nie zamierzają wybierać się na emeryturę. Sporo radochy sprawił mi koncert zespołu Pentagram. Patrzysz na człowieka, który ostatnio stał się memem – Bobbiego Lieblinga i myślisz sobie: jaki sympatyczny starszy pan, chciałbym do takiego jeździć na niedzielny obiad. Potem czytasz, że jeszcze kilka lat temu siedział w pierdlu za bicie matki, a tak w ogóle to ma dziecko z jakąś siksą, z którą się zresztą ożenił. No i robisz wytrzeszcz podobny do tych, które on uskutecznia. Słuchasz gościa, który zamiast zębów nosi już chyba protezę. Czytasz jego bio, patrzysz na jego sympatyczne oblicze i nic się nie zgadza. A jednocześnie tak bardzo zgadza się muzyka, która jest wspaniałym, udoomowionym rock’n’rollem. Jeśli istnieje na tym świecie człowiek, który jest żywym (i wciąż bardzo żwawym) ucieleśnieniem maksymy „sex, drugs & rock’n’roll” to nazywa się Bobby Liebling. Któż z nas nie chciałby mieć z życia tyle funu po 70-tce? Jak to mawiają – w czepku urodzony. Ja też, bo pod koniec koncertu gitarzysta Tony Reed rzuca gitarową kostkę, a ta ląduje w kapturze mojej przeciwdeszczowej pelerynki, o czym informuje zaskoczonego mnie jakiś randomowy Angol wiele minut później. Może to znak?
No i dodajmy, że nie był to wcale najstarszy żwawy dziadek na Mysticu, bo świetne recenzje zebrał także 83-letni Arthur Brown, którego niestety nie było mi dane zobaczyć. Podobno przebierał się na każdą piosenkę, radośnie sobie gibał i jako jedyny zagrał na tym festiwalu bis, zupełnie nie przejmując się czasówką, którą srogo przewalił. W drodze na festiwal słyszałem w radiu, że w idealnych warunkach tzw. zdrowego trybu życia człowiek jest w stanie przeżyć podobno 150 lat. Być może ci dwaj panowie są dopiero w połowie swojego długiego żywota?
Brakowało mi podczas tej edycji jakichś większych odkryć, zaskoczeń, czegoś co gębę otwiera, mimo że nie znasz. Przede wszystkim relatywnie mało było punka, post-punka, noise’u i takiego blokowiskowego chamstwa, jakie rok temu zaserwowali chociażby The Shits. W pewnym sensie wynagrodził mi to koncert Eyehategod, który w ogóle był jednym z najwspanialszych występów tegorocznego Mystica. Ci goście wyglądają i grają, jakby mieli życia absolutnie dosyć. I grają dla takich też osób… które swoje uznanie wyrażają poprzez wyciągnięcie środkowego palca. Sabbathowe riffy są ograne do granic możliwości przez wszystkie stonerowe dope-sick-cośtam zespoły, ale oni wszyscy powinni się uczyć od Eyehategod jak zrobić na tych riffach coś świeżego. A może nie świeżego, bo capiącego jakąś piwnicą i przegranym życiem, ale no kurde, szczerego do granic możliwości. Idealna fuzja sabbathowych riffów i punkowej ekspresji, przede wszystkim wokalnej. Trochę mnie dziwi, dlaczego ten zespół nie był na większości list „must-see” festiwalowiczów. Przecież to stoi klasę wyżej niż większość tych kapel, które grały na Desert Stage. Ja bawiłem się przednio. No jeśli chodzi w ogólę o zabawę to… najprzedniej.
A skoro już tu jesteśmy to dodajmy, że jedną z największych innowacji było przeniesienie najmniejszej sceny plenerowej, która zyskała nazwę Monster Energy Desert Stage. Jest teraz zdecydowanie większa i choć tęsknię za starą, rozumiem ten krok. Ludzi z roku na rok jest coraz więcej, o czym świadczą dziesiątki piątek jakie przybiłem. Nigdy, na żadnym festiwalu nie spotkałem tylu znajomych. Ciężko sobie zresztą wyobrazić koncerty takich legend jak chociażby Pentagram na starym Desercie. Teraz jest może mniej klimatycznie, mniej kameralnie, ale na pewno bardziej przestrzennie. Mimo tego wystosuję pewien apel do organizatorów: przywróćcie starego Deserta! Musi wrócić ta scena, choćby pod inną nazwą – może Sabbath?! Była najwspanialsza w tym sensie, że wokół niej było mnóstwa miejsca do odpoczynku – czy na platformie za sceną, czy naprzeciw sceny, czy choćby po bokach, na drewnianych konstrukcjach ul. Elektryków. Ta scena musi wrócić, bowiem zmieści więcej ludzi i w bardziej komfortowych warunkach niż Sabbath Stage, zwana pogardliwie Sauna Stage. Koncerty odbywające się w klubie Drizzly Grizzly to był absolutny hardkor jeśli chodzi o ścisk, wilgoć i przepełnienie. Ta scena jest do zaorania, sorry, ale ludzie ściśnięci gorzej niż sardynki w puszce z całą pewnością srogo przekraczają wszelkie normy BHP, przeciwpożarowe i jakie tam jeszcze. Ciężko mi sobie wyobrazić co by było, gdyby pogoda jednak dopisała i byłoby na zewnątrz ok. 30 stopni. Ciężko mi sobie wyobrazić co by się stało, gdyby ktoś np. zemdlał, o co już teraz ciężko nie było. To nie może tak dalej funkcjonować i nie mogą tam grać artyści cieszący się sporą popularnością. To co najwyżej może być scena na jakichś nikomu nie znanych debiutantów, ale może zamiast tego można byłoby przenieść tam rozmowy, tzw. Mystic Talks?
Doceniam stylistyczną jednorodność poszczególnych scen, ale być może warto byłoby postawić jednak na pragmatyzm kosztem tematyczności. Ja wiem, że taki Hellripper czy Archgoat „nie pasują” na nowego Deserta, ale chyba większość uczestników machnęłaby na to ręką kosztem większego komfortu. Zostawiam tę myśl pod rozwagę organizatorów. Im więcej pleneru tym lepiej, bo kluby są w tym momencie zdecydowanie „wąskim gardłem” tego festiwalu. Dosłownie i w przenośni.
Reasumując, z przygodami, ale po raz kolejny było git, chociaż pogoda po raz pierwszy w Gdańsku negatywnie dała się we znaki (zapomnijmy ubiegłoroczny koncert Chelsea Wolfe). Mimo tego organizacyjnie ciężko się do czegoś przyczepić, oprócz nie zawsze przemyślanego rozlokowania artystów na poszczególnych scenach. Jeśli Mystic postawi – a na to wygląda – bardziej na zespoły tzw. „środka” niż głośnych headlinerów, chętnych do zobaczenia tych mniejszych artystów będzie coraz więcej. Tłoczenie ich w klubach jest bardzo średnim pomysłem. Koncerty klubowe mają swój klimat, ale panująca tam atmosfera jest trudna do zniesienia. Może zamontować tam jakąś wentylację? Czy konserwator zabytków się obrazi? Tego nie wiem, ale o ile Shrine Stage mieszczący się w B90 ujdzie, o tyle Sabbath już dziś jest przeludniony. Na tym festiwalu jest po prostu coraz więcej uczestników i dało się to w tym roku odczuć, także w nieco dłuższych (ale wciąż relatywnie normalnych) kolejkach. Mimo różnych bolączek – doceńmy fakt, że mamy takie wydarzenie w środku świetnie skomunikowanego miasta, we wspaniałej, historycznej przestrzeni post-industrialnej, a nie w jakimś polu na zadupiu. Odnajdą się tu zarówno naturszczycy, jak i weterani wspominający z rozrzewnieniem skóry z Pewexu i przegrywane kasety. Każdy z mrokiem w sercu znajdzie tu coś dla siebie. A przecież każdy go ma, bo nikt nie jest bez skazy.
Karol Kotański
PS. A mi się Sepultura nawet podobała, ale ja po headlinerach spodziewam się zawsze najgorszego!
TL;DR? To sobie posłuchaj podcastu audycji, w której dzieliłem się na gorąco wrażeniami z MF 2025: