Aktualności
12.06.2023

Mystic Festival subiektywnym okiem i uchem nie-metalowca

Być może żaden festiwal nie wzbudzi w tym roku tylu emocji, co Mystic odbywający się na terenie Stoczni... pardon: post-industrialnej przestrzeni w Gdańsku. I to nie tylko wśród fanów muzyki! Jakie emocje wzbudził we mnie? Przeczytajcie relację Karola Kotańskiego.

Pewnie na moją ocenę wpłynie fakt, że miałem to szczęście w nieszczęściu dotrzeć dopiero na drugi dzień, gdy wszelkie problemy zostały z grubsza ogarnięte. Pomimo wielu odwołanych koncertów i organizacyjnych wpadek, które zdarzają się każdemu (a pamięta ktoś ubiegłorocznego Openera?), był to naprawdę nieźle zorganizowany festiwal. Po pierwsze, nie było nigdzie znaczących kolejek, więc nie marnowało się czasu na rzeczy zupełnie drugorzędne. Musisz za potrzebą? A może na piwo? To idźże ze świadomością, że nie spędzisz tam 30 minut i nie musisz się urywać z koncertu przed wszystkimi. Tu duży plus - wszystko działało bardzo sprawnie, może poza strefą gastro w samym centrum festiwalu, która w szczytowych momentach nie wyrabiała zainteresowania. Mam porównanie z innym czołowym festiwalem w Polsce, którego krótkiej nazwy z litości nie pomnę... - i tu było nieporównywalnie lepiej. Nawet wymiana biletu na opaskę poszła sprawnie i od ręki.

Stay hydrated - to ważne hasło podczas wielogodzinnych wojaży koncertowych. Wszystko było, nawet darmowa woda pitna - ale ta śmierdziała i nie zachęcała zbytnio do tego, by ją pić...

Na minus również - brak tlenu w koncertach klubowych i nierozsądne ulokowanie niektórych artystów. Dobrze się stało, że Testament wylądował na Main Stage'u, bo na to zasługiwał. Dlaczego tak kultowe kapele jak Electric Wizard czy Dismember musiały zadowolić się mniejszą sceną? Dlaczego na głównej scenie grały jakieś emo-core'owe kapele dla garstki gimnazjalistów licealistów? To pozostanie dla mnie tajemnicą poliszynela, ale ja się nie znam na robieniu festiwali. Na wiele koncertów nie szło się dopchać, a chmara potu i bezpowietrza skutecznie odrzucała. Ciężko mi sobie wyobrazić, jak musiało być pierwszego dnia, gdy Park Stage nie działał i większość koncertów przeniesiono do klubów. Być może to nauczka na przyszłość: warto w klubach umiejscawiać jedynie kameralne, festiwalowe "smaczki" odstające stylistycznie od głównej linii muzycznej®, tak jak np. grająca americanę Moriah Woods, której obecność na tym festiwalu jest ostatecznym dowodem jego nie-hermetyczności.



Skupmy się na muzyce. Pierwszego dnia nie byłem i najbardziej żałuję kalifornijczyków z Earthless. To psych-rockowe, oldskulowe granie na starych patentach, z długimi, hendriksowskimi solówkami. Jammowy lot. Fajnie, że metale potrafią docenić. Słyszałem same pozytywne opinie. Dla wielu - koncert czwartku, mimo występu na Desert Stage, czyli najmniejszej plenerowej.

Piątek. Drugi dzień festiwalu. Dużo znajomych twarzy (pozdrowienia dla słuchaczy i nie tylko!). Wszystko miało być dla mnie jedynie aperitifem przed koncertem Electric Wizard. Czarodziej grał w Polsce raptem 3 czy 4 raz - mimo 30-letniego stażu. I nie rozczarował. To był wreszcie koncert godny tego festiwalu. Niesamowite, potężne brzmienie, które rozjeżdża niczym walec. Osiągalne prawdopodobnie tylko dla nielicznych (Swans?). Ani razu nie spojrzałem na zegarek, a jak się potem okazało - 75 minut bujałem się grając na niewidzialnej gitarze. Wszystko było tak... cudownie przewidywalne - i "Funeralopolis" na koniec + pogo pod sceną przy doomie ;-) Wreszcie mogę odhaczyć ich występ. Byłem, przeżyłem, ba - przyjechałem na to! I nie żałuję. TOP, było warto. To prawdopodobnie najzdolniejsi następcy Black Sabbath w historii.

Trochę wdechu i za chwilę Danzig. Zacznę od anegdoty. Parę godzin przed koncertem robiliśmy w zaufanym gronie zakłady, ile Glenn ma lat. Obstawiłem, że musi być już koło 70. - i bingo, zakład wygrałem, bo gość ma 68 na karku. Ciężko mieć wielkie oczekiwania. To w końcu nie jest Iggy Pop. Tak, to prawda, strasznie sapał gdy mówił między utworami. Ale już nie gdy śpiewał. Zresztą - co nie wysapał, to dośpiewała publiczność. Głos mu się szczególnie nie zmienił, mimo że przybrał na latach i brzuszek też już okazały. Mimo tego, życzyłbym każdemu, by był w takiej formie w tym wieku. Danzig dał radę. Ja jestem kontent. Szerokim echem odbiła się też skromna oprawa wizualna koncertu, co całkowicie kupuję, a nawet - powiem szczerze - zupełnie tego nie zauważyłem... w końcu Danzig to punkowiec z ducha, który pokazał wszelkim pop-metalowym przebierańcom, że nie ogniem i fajerwerkami robi się dobre show, tylko rock'n'rollem we krwi.

Apropos punku: na plus z piątku duński zespół Eyes. Niewielu tu było przedstawicieli hardcore'u, a ten zespół wspaniale wykorzystał kameralną Desert Stage. Wokalistą po scenie miotało jak opętanym. Kipiała z nich energia, szczera złość! Fanów true-metalu na pewno usatysfakcjonował Grave w klubie B90, który to zdecydowanie może pochwalić się wysoką zawartością metalu w metalu. Trochę rozczarował szwedzki The Hellacopters, który gościł w Polsce po raz pierwszy i na głównej scenie zabrzmiał nieco miałko, bez podjazdu do wielu innych, nawet mniej popularnych zespołów. Frekwencja mówiła sama za siebie. Być może lepiej poradziliby sobie w innym miejscu?

Odnotujmy obecność dwóch olsztyńskich kapel - Goryczy oraz Krzty, która ma już spory fanbase w Polsce, co było widać po tłumie na klubowym koncercie i... koszulkach, które co chwile można było na kimś wypatrzyć.



Sobotnie zmagania rozpoczęły się już wczesnym popołudniem, o godzinie 14:30. Otworzył je występ toruńskiego zespołu MAG, na który wielu uczestnikom z racji wczesnej pory nie udało się dotrzeć. A szkoda! Bo to był BARDZO DOBRY koncert i być może jedyny, który zakończył się wybłaganym przez publiczność bisem (wyłączając, oczywiście, headlinerów na dużej scenie). Nieoczywisty, żonglujący dynamiką, emocjami, nastrojami. Na swój sposób eksperymentalny i wyłamujący się z konwencji. Melorecytowany bardziej niż wykrzyczany. Jeżeli to jest ta "nowa fala polskiego metalu" to ja to kupuję w ciemno. Z ciekawej strony zaprezentował się również zespół Müut, zwycięzcy konkursu Road To Mystic. O ile na płycie brzmią punkowo i turbonegrowo, o tyle na żywo wychodzi z nich zdecydowanie bardziej metalowy potwór. Fani oldskulowego thrashu dostali swoje na koncercie Dark Angel. Reszta pozostanie mi znana tylko z opowieści...

Ostatecznie - nie jestem metalowcem, więc się wypowiem, bo w końcu po to tam byłem. I spotkałem na tym festiwalu wielu nie-metalowców. Spotkałem miłośników jazzu i bywalców filharmonii (sic!). Każdy miał jakiś powód, by tam przyjechać. I to trzeba pochwalić, bo zarówno punki, metale, rokendrolowcy - wszyscy mieli na tym festiwalu swoje pięć minut. Line-up był naprawdę zróżnicowany, a jeśli impreza ma się spinać finansowo (a ostatecznie jest to przedsięwzięcie komercyjne), musi łapać poza niszą, musi zachęcać maksymalnie szerokie grono odbiorców. I myślę, że MF 2023 to zrobił całkiem nieźle - co nie znaczy, że wyczerpał wszystkie swoje możliwości ;-)

Karol Kotański


Posłuchajcie też relacji Kuby Hryniewickiego, który przysłuchiwał się czwartkowym koncertom Mystic Festivalu.

Przyjaciele - stań się jednym z nich: